piątek, 15 stycznia 2021

"Święta poza latarnią"

    Józef Skawiński został zwolniony z pracy latarnika. Zaspał w czasie, kiedy miał oświetlić morze. Nie mógł niestety pojechać do swojego kochanego kraju, ponieważ był powstańcem, a oni zostali pokonani. Pojechał  do Nowego Jorku. Prawie przez całą podróż czytał “Pana Tadeusza”. Był taki szczęśliwy, że dostał tę książkę, że gdy ją skończył, od razu ponownie ją zaczynał czytać. Chciał choć trochę zbliżyć się do oddalonej ojczyzny. 

   Podróżował łodzią razem z Johnem Falconbridge, dostawcą jedzenia na wyspę. Józef czytał mu najlepsze fragmenty “Pana Tadeusza” i tłumaczył. John był pod wrażeniem, jak Polacy w takiej trudnej sytuacji mogą nadal być tak dużymi patriotami. 

   Falconbridge był Amerykaninem. Nie pochodził z bogatej rodziny, ale też nie z biednej. Ojciec jego, Harold ciężko pracował jako jeden z pierwszych prawników, w Ameryce. Elżbieta żona Harolda pracowała jako pielęgniarka, przez co też rzadko bywała w domu. Na szczęście John miał jeszcze czworo rodzeństwa, z którymi było zawsze zabawnie. Naprawdę byli ze sobą zżyci. Gdy każde z nich powoli dorastało, więź pomiędzy nimi się wzmacniała, dlatego wielkim ciosem było, gdy jedna z siostra zachorowała na gruźlicę. Zanim odeszła, zdążyła zarazić matkę i jeszcze dwóch braci. Po tym koszmarze została tylko jego siostra Esmeralda, Harold i John. Ojciec zamknął się w sobie i tylko pracował, ale i tak narobił sobie długów. A Esmeralda zaczęła rodzić dzieci jedno po drugim, więc nie mogła wspomóc starego ojca z podatkami. Ostatni syn postanowił mu pomóc, zaczął pracować i część swojej pensji odkładać dla ojca. Nie widział go już od pól roku, a że i tak musiał odstawić Józefa do Nowego Yorku postanowił odwiedzić swoją rodzinę i podarować uzbierane pieniądze.

   -Jak myślisz, jak długo to jeszcze będzie trwało?- zapytał Skawiński trzeciego wieczoru ich podróży. 

    - To zależy o co pytasz. Jeśli chodzi ci o podróż, to jeszcze dwa dni, ale chyba nie o to ci chodzi- John spojrzał na Józefa i się uśmiechnął.

- Chodzi mi o te konflikty, choroby. Kiedy ten świat ruszy do przodu, w lepszą stronę. Mówię tak, ponieważ nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie wrócę do kraju, do swojej rodziny, kiedy znów zjem polskie potrawy. Czy ty też za czymś tęsknisz Johnie?- wymawiał te słowa energicznie, a przy tym wymachiwał rękoma.

Nie odpowiedział od razu. Pomyślał o swojej rodzinie, o smakach potraw swojej mamy, których już nigdy więcej nie skosztuje. Zasmuciło go to, więc odpowiedział po chwili.

-Myślę, że każdy za czymś tęskni. Jak nie tęskni, to zawsze chce więcej, nawet jak już ma wszystko-obydwaj mężczyźni zamilkli na chwile. Daleko myślami gdzieś zastanawiali się nad tymi słowami.




    Biegli ile sił w nogach przez las. Szlakami krętymi, przez bagna tajemnicze. Tak, aby konie ich nie dogoniły. Jego nogi ugrzęzły w błocie. Nie mógł ich wyjąć. Koledzy go zostawili z obawy, że też ich złapią. Zrozumiał to, ale widok zostawiających go przyjaciół nie był przyjemny. 

  Zaczął się miotać, złapał się jakiejś gałęzi i spróbował podciągnąć. Słyszał, jak Rosjaninie się zbliżają. Krzyczeli coś do siebie lub do konie. Nie zrozumiał ani słowa, adrenalina nie pozwalała mu się skupić. Na myśl, co się może stać, zaczął się pocić. Plecy miał całe mokre, a spod pach zaczynał wychodzić nieprzyjemny zapach, który tylko ułatwił znalezienie go przez psy.

  Głosy się zbliżały. Jeszcze chwila i wyciągnie stopę, lecz było już za późno. Psy podbiegły do niego, zaczęły szczekać i warczeć. Jeden pies ze śliną wisząca z pyska go prawie ugryzł. Powstaniec ze strachu nieświadomie zaczął płakać. 

  Wtedy usłyszał głosy. Ktoś się śmiał. Jeden mężczyzna zszedł z konia i podszedł do niego, wymachiwał swoją szablą tuż przed jego nosem. Spojrzał na niego i zadał jeden cios.


   Józef obudził się, łapiąc oddech. Rozkojarzony popatrzył wokół siebie. Padał śnieg. Gdy John zobaczył, że wstał, podał mu kubek herbaty.

- Ciężki sen, co? Już od paru minut wiercisz się i mruczysz coś pod nosem.

- Tak, to było okropne, leżałem, nie stałem, a oni podjechali i bum.

Na Johna twarzy pojawiło się niezrozumienie, gdy Józef spojrzał na niego i pokiwał głową.

- Jest to trochę skomplikowane, więc nie pytaj.

- Rozumiem, za parę godzin dopłyniemy do portu.

   Były latarnik przez ten czas zanurzył się w swojej książce. Nie zauważył, kiedy dopłynęli do Nowego Jorku. Pożegnał się z Johnem Falconbridge'm i ruszył w stronę miasta. 

  Przy porcje panował duży ruch. Tu ktoś niósł skrzynkę z rybami, a tam ze świeżym pieczywem. Było głośno, śmierdziało końskim łajnem. Za powozami szli chłopcy i dziewczęta z łopatami i wiadrami, aby choć trochę sprzątać ulice. "Szkoda, że nikt nie umie wyczyścić powietrza z tego okropnego smrodu"- pomyślał Józef.

  Zaczynał padać pierwszy śnieg. Dzieci z łopatami głośno śmiały się na jego widok. Pomijając fakt, iż teraz będzie mroźno i nie będzie gdzie się podziać, nawet on się lekko uśmiechnął.

  Dzień mu się strasznie dłużył, chodził tu i tam. Wchodził do różnych knajpek i barów, pytając o pracę. Nie powiodło mu się. Właściciele nie mieli dla niego zajęcia lub go wyganiali, bo myśleli, że to pijak i złodziej. "Dobrze się te święta zaczynają"- pomyślał. 

  Śnieg nie przestawał padać, a Józef był zmarznięty. Miał jeszcze trochę pieniędzy, więc postanowił kupić gdzieś ciepła herbatę lub kawę. Wstapił do kawiarni o nazwie COFFEE DRINK.

  W środku było wesoło. Ludzie wznosili toasty i stukali swoje kufle piwa o siebie. Wnętrze było surowe, ale widać było, że nie wystrój robi tu nastrój.

  Przy barze stał barman, który opowiadał coś klientom. Skawiński podszedł do niego i poprosił o gorący kubek herbaty. Pieniędzy starczyło mu jeszcze na trzy porcje napoju, ale nie kupił żadnej, więcej w obawie, że jutro jeszcze będzie się szwendał po ulicy. Nie chciałby umrzeć z zimna. 

  Usiadłszy przy barze, podszedł do niego jakiś mężczyzna. Był ciepło ubrany z kapeluszem na głowie- miał klasę. Zapytał Józefa, czy jest tu od niedawna, bo nigdy wcześniej go nie widział, a bywał tu często.

- Józef Skawiński się nazywam. Dopiero dzisiaj przypłynęłam łodzią-powiedział ze zdziwieniem.

- Jak słyszę, chyba nie pochodzi pan z Ameryki- powiedział nieznajomy. Józef nie był pewny czy może mu ufać, mógł przecież go okraść.

- Prawda. Nie pochodzę z Ameryki, tylko z Polski. Słyszał pan o tym kraju?-zanim mężczyzna odpowiedział, barman podał Józefowi herbatę. Wziął kubek między ręce, aby je ogrzać i wziął łyk.

- Coś tam słyszałem. A jak to się stało, że pan taka długa podróż odbył, by się tu pojawić? Oczywiście, jeśli nie chce pan odpowiedzieć na pytanie, nie musi. Jestem tylko ciekawy, rzadko bywają tu osoby z tamtych regionów.

- Wolałbym nie odpowiadać. Może wie pan, gdzie mógłbym dostać prace?

- Znam dużo miejsc, czego pan szuka?

- Muszę jak najszybciej znaleźć pracę, bez różnicy jaką.

- To ci mogę pomóc, a na dodatek będziesz mógł przenocować u mnie.


   Elżbieta Smith spojrzała przez okno. Zauważyła swojego brata, który szedł razem z jakimś mężczyzną w stronę wejścia. Rozmawiali i śmiali się. Weszli

  Franic wpuścił gościa pierwszego. Jego siostra stała za drzwiami tak, aby mogła ich podsłuchiwać. Nie lubiła, kiedy przychodził ktoś, kogo nie znała. 

  Skawiński poczuł przyjemny zapach. Był to zapach ciasta zmieszany z innymi potrawami i chyba świerka.

  Gdy Elżbieta usłyszała kroki obok drzwi, za którymi stała, szybko uciekła. Usiadła przy kominku w dużym fotelu, okryła się szybko kocem. Wzięła do rąk książkę, udając, że czyta.

- To jest moja siostra Elżbieta- pokazał na nią, gdy weszli. Skawiński podszedł do niej, aby pocałować ją w rękę, również przedstawił się. Ona nic nie odpowiedziała, lecz przyjrzała mu się bacznie. Zauważyła siwiejące włosy na jego głowie, widać było, że się nie golił od paru dni. Na jego twarzy malowała się tęsknota i cierpienie, a jego oczy były jakby zasłonięte mglą-gdzieś daleko stad. Zwróciła się do niego:

- Czyżby pan zabłądził?- Franic jej wytłumaczył co się stało w barze.

- Józefie Skawiński czyżby miał pan ochotę na kawałek ciasta z filiżankę herbaty?

- Oczywiście, panno Elżbieto.

   Siedzieli tak przy kominku i rozmawiali w trójkę. Gość nie mógł się nacieszyć ciastem, było bardzo smaczne, ale nie lepsze od polskiego. Tego nie powiedział, żeby nie wyjść na niegrzecznego.

  W międzyczasie Hanna przygotowywała pokój gościnny dla Józefa. Chciała wnieść bagaż Skawińskiego, ale on jej zabronił, bo powiedział: ”dama nie powinna nosić ciężkich rzeczy, ja to zrobię”. Wiec gosposia tylko pościeliła łózko i przyniosła świeczki.

  Rodzeństwo zobaczyło zmęczenie na twarzy Skawińskiego i powiedzieli mu dobranoc. Jednak Józef długo wiercił się w łózku, wydawało mu się, że leży na statku. "Pewnie przez ta podróż"- pomyślał sobie. Kiedy zasnął, znowu miał koszmary o tym, jak Rosjanie zabijają jego lub jego kolegów. Chciałby ich znowu zobaczyć.

  Na śniadanie był omlet z bekonem, jadł razem z Francisem. Pani Elżbieta wyszła wczesnym rankiem, ale nikt nie wiedział dokąd. Gdy zjedli, Franic zaprowadził Józefa do pracy. Po drodze pan Smith powiedział, co Skawiński będzie musiał robić.

- Będziesz nosił wory z mąką dla piekarza, na pewno się ucieszy, bo już nie jest młody, a plecy mu siadają. Pewnie przyjdzie moja siostra w ciągu dnia, bo to jej ulubiona piekarnia, według niej są tam najlepsze pierniczki.

  Droga minęła przyjemnie dla obu mężczyzny, rozmawiali polityce i o innych rzeczach. Ulice były świątecznie przystrojone, co jakiś czas było słychać kolędowanie. Przed piekarnią na placu stała duża choinka udekorowana bombkami i wstążkami, a z piekarni wydobywał się piernikowy zapach.

  Franic przywitał się z właścicielem, potem przedstawił Józefa i wytłumaczył, co się stało poprzedniego dnia. Skawiński uścisnął dłoń mężczyzny. Nie był on o wiele młodszy od niego. Uścisk miał mocny, a ręce szorstkie od gniecenia chleba i innych ciast.

- Chodż za mną Józefie. Pokaże ci co będziesz robić.- powiedział piekarz i machnął ręka do siebie. Na zapleczu dostał fartuch, aby się nie pobrudzić mąką.

 

 Po paru godzinach pracy obaj usiedli, aby chwile odsapnąć.

- A wiec pochodzisz z Polski, Józefie. To jak teraz będziesz świętował Wigilię jutro?- Skawiński był zaskoczony, nie wiedział co powiedzieć, wiedział że niedługo wigilia i święta, ale nie wiedział, ze to już jutro.

- Uuh, ja nie wiem, pewnie przyjdę i panu pomogę, bo nie mam z kim świętować.

- Pewnie Fransic cię przygarnie, on na pewno nie zostawię cię samego na lodzie. A jutro,w Wigilię to nawet ja przyjdę. Pewnie ci nie mówił, ale jestem jego stryjem. 

- Dużo powiedział o sobie, ale tego nie- pracownik był lekko zdziwiony, ponieważ nie widział żadnych podobieństw pomiędzy nimi.

- Zawsze ma jakieś sekrety, to pewnie nie ostatni.

  Po przerwie Skawiński miał stać za lada i obsługiwać klientów.

Nie było dużego ruchu, czasami ktoś wchodził po parę bułek czy kawałek ciasta. 

  Nagle weszła do piekarni Elżbieta Smith. Józef zapomniał, co jej brat rano do niego powiedział.

- Dzień dobry - powiedziała. Nie spodziewała się, że za ladą będzie stał mężczyzna, którego wczoraj po raz pierwszy zobaczył.- Nie wiedziałam, że mój stryj w ogóle kogoś innego puszcza za ladę. Woli sam obsługiwać klientów.

- Tak, wiem, ale pilnie musiał iść zamówić produkty do pieczenia, bo się zaczynają kończyć. Co by panienka sobie życzyła?

- W takim razie chcę poprosić o parę pierniczków.- Józef włożył do papierowej torby parę pierniczków metalowymi szczypcami.

- Nie ciekawi to pana dlaczego rano tak wcześnie wyszłam?

- Czemu miałoby mnie to ciekawić? Nie znam pani,więc byłoby to niegrzeczne gdybym spytał.To będzie kosztowało 3 dolary.

- Ma pan rację- powiedziała, gdy z portmonetki wyciągała pieniądze. Uważniej przyjrzała się twarzy tego interesującego mężczyzny. W jego oczach kryła się jakaś tajemnica, którą coraz bardziej chciała poznać...



Autor: Roksana Ciebień

            klasa VIII

   

 


 


„Sen Adama”- opowiadanie konkursowe (III miejsce)



Przy oknie w swoim pokoju siedział Adam. Od dłuższej chwili był zamyślony. Wpatrywał się w padający śnieg na tle świecącej latarni ulicznej. Była to kolejna godzina opadów. Ulice były już białe i prawie nikogo nie było widać na zewnątrz.
W pewnym momencie śnieg nagle przestał padać. Nad miasteczkiem ukazało się piękne niebo a na nim mnóstwo gwiazd. Adaś upatrzył sobie jedną migoczącą i nagle pomyślał o Panu Kleksie. Jakby to było, gdyby Pan Kleks znów był człowiekiem, takim jak dawniej? Nagle gwiazda, na którą patrzył zamigotała i spadła. Adaś szybko pomyślał życzenie: "Żeby stał się bajkowy cud i Pan Kleks przestał być guzikiem, a cała Akademia żeby stała się znowu realna". Nagle pokój Adasia zrobił się jasny i świetlisty od kolorowych światełek. Chłopak w mgnieniu oka został teleportowany do Akademii Pana Kleksa, takiej samej, którą znał dawniej.

Kiedy otworzył oczy zobaczył, że siedzi na wielkim krześle przy długim stole. Na końcu stołu z widelcem stał Pan Kleks i się szeroko uśmiechał. Donośnym głosem powiedział:

 - Serdecznie witamy Adama Niezgódkę, zatem możemy zaczynać!

            Chłopak był przeszczęśliwy, że jego wielkie marzenie się spełniło. Był zafascynowany tym, co widział. Po jego prawej stronie siedział Andrzej, Artur, Aleksander i inni, których pamiętał z Akademii. Po jego lewej stronie siedział Mateusz, który wyglądał wyjątkowo elegancko, jak prawdziwy książę. Obok niego zobaczył Filipa, a nawet Alozjego i Anatola. Wszyscy byli wyjątkowo radośni i w kolorowych smokingach. Pod ścianami ustawione były palące się świece, które jasnymi płomieniami oświetlały pomieszczenie. W kącie sali stało wielkie drzewko, całe ze szkiełek. Nawet bombki były jadalne. „Haha, choinka EKO” pomyślał Adaś. Chłopiec nigdzie nie mógł dostrzec prezentów, uznał nawet, że w Akademii nie ma takiego zwyczaju. Wtedy Pan Kleks, jakby czytając mu w myślach powiedział:

-W świecie bajek prezentem jest samo bycie w jednej z nich.

Adaś z rumieńcem na policzkach kiwnął głową i się uśmiechnął. Nagle do sali zaczęły wpadać dania wigilijne. 12 kolorowych szklanych dań wleciało przez okna na grzbietach szpaków, które po postawieniu talerzy na stole, odlatując przybijały „piątkę” skrzydłami Mateuszowi. Dania apetycznie pachniały i wyglądały na całkiem jadalne. Na końcu suto zastawionego stołu Adaś zauważył trzy puste miejsca.

- A teraz czas na mówienie miłych rzeczy. Niech każdy odwróci się do swojego sąsiada po swojej prawej, a potem po lewej stronie i powie mu coś, co sprawi mu radość – odezwał się Pan Kleks.

    W sali zapanował harmider, ponieważ każdy miał wiele do powiedzenia. Adaś również skierował miłe zdanie do Andrzeja, a potem do Mateusza. Trwało to jakieś pół godziny i każdy zasiadł do stołu z wielkim uśmiechem na twarzy. Adaś usłyszał od Mateusza, że wszyscy za nim tęsknili, a najbardziej Ambroży. Wszystkie kolorowe dania bardzo smakowały chłopcu. Podczas kolacji dowiedział się, że u Pana Kleksa obowiązkiem podczas wigilii jest zjedzenie wszystkich 12 potraw. Miało to powodować, że przez kolejne miesiące roku w Akademii będzie kolorowo i magicznie. Zaskoczeniem było to, że kiedy ktoś zjadł całe danie, to od razu talerz zapełniał się na nowo, gotowy dla kolejnej osoby. Po zjedzeniu całej kolacji wszyscy goście mieli wielkie brzuchy. Andrzej
i Aleksander byli tak objedzeni, że musieli rozpiąć kilka guzików w swoich kolorowych garniturach. Wyglądało to bardzo zabawnie, zwłaszcza wtedy, gdy Andrzej zaczął głaskać swój odstający brzuch
i mówić do niego czule, jak do małego kotka.  Po chwili odpoczynku goście, na czele z Panem Kleksem, zaczęli śpiewać kolędy np. „Stworzycielu bajek”. Najgłośniej oczywiście śpiewał Ambroży Kleks. Przez chwilę Adaś myślał, że widzi łzy w oczach swojego nauczyciela. Był to wzruszający moment, który ukazał, że Pan Kleks bardzo cenił sobie chwile w gronie przyjaciół. Chłopca jednak bardzo zastanawiało, dlaczego przy stole nadal są puste miejsca i pomyślał, że pewnie ktoś jeszcze nie dotarł. Wtedy ponownie czytający w myślach Pan Kleks oznajmił:

- Adamie, niedługo poznasz tajemnicę pustych krzeseł. Od razu ubiegnę twoje kolejne pytanie: tak, w czasie wigilii potrafię czytać w myślach- wszyscy zaczęli się śmiać i aż strach pomyśleć, co siedziało w głowie każdego z gości. Pan Kleks musiał mieć niezły ubaw.

            Okazało się, że kolejną tradycją podczas wigilii w Akademii jest czytanie Wielkiej Księgi. Była to Biblia. Każdy odczytywał fragment przypowieści. Kiedy kończył czytać Andrzej, do sali ktoś zapukał. Pan Kleks tajemniczo się uśmiechnął i poszedł otworzyć.
W drzwiach stał Mikołajek z rodzicami. Okazało się, że podczas wigilii w Akademii co roku pojawia się inny gość. W zeszłym roku na kolacji objadł się Cukierek. Podobno psotny kocur próbował wygrać z talerzem i wyjeść go do końca, jednak talerz tyle razy odnawiał danie, że przejedzony kiciuś zasnął z głową w misce. A dwa lata temu gościł tutaj Detektyw Pozytywka. Podobno rozwiązał wiele tajemnic i zagadek. W tym roku zawitali nieco spóźnieni goście z Francji. Od progu słychać było: „No bo co w końcu, kurczę blade!”.  Rodzice Mikołajka przeprosili za spóźnienie i serdecznie witali się z każdym gościem. Mikołajek był bardzo radosny i od razu zaprzyjaźnił się z Adasiem. Okazało się, że chłopcy mają wiele wspólnych tematów. Adaś miał wrażenie, jakby znał Mikołajka od lat. Rodzice chłopca śmiali się i opowiadali, co nowego ich syn nabroił w tym tygodniu. Historie nie miały końca. Po wysłuchaniu kilku z nich Adaś jednak doszedł do wniosku, że nie ma aż tyle wspólnego z tym psotnikiem. Reszta wieczoru upłynęła na rozmowach, śmiechach, wzajemnych zapewnieniach wszystkich gości o wiecznej pamięci, szacunku. Nagle Adaś poczuł zmęczenie i patrząc na radosne miny innych gości niemal zasnął, lecz usłyszał w głowie głos swojej mamy:

-Adasiu, Adasiu! Wołam cię i wołam, dlaczego nie przychodzisz, już czas zasiąść do Wigilii.

Chłopiec ocknął się nagle i prawie spadł z parapetu, gdy zobaczył, że wciąż siedzi w swoim pokoju, a za oknem nadal pada gęsty śnieg. Dotarło do niego, że Wigilia w Akademii musiała być tylko snem. Pięknym snem.

Podczas kolacji wigilijnej Adam opowiedział rodzinie swój sen. Z niewiadomych przyczyn chłopiec nie mógł zjeść żadnego dania. Był tak objedzony, że pierożki, uszka, karp i kutia zostały przez niego nietknięte. Do dziś nie rozumie, jak do tego doszło…

Bartosz Rudnicki, kl. IV

środa, 13 stycznia 2021

"Moja opowieść wigilijna"- opowiadanie konkursowe (I miejsce)

   

     Zima tego roku była naprawdę piękna. Niewielka warstwa białego, rozsypującego się w palcach śniegu pokrywała wszystko, na co spadały jego płatki. Kilka gwiazd wiszących na wieczornym nieboskłonie odbijało się od białej powłoki sprawiając ,że zdawała się być posypana brokatem.

    Mały Książę jakby nie dostrzegał tego piękna. Ostatnie dni były dla niego przytłaczające. Róża zapadła w długi sen, z którego obiecała się wybudzić, gdy śnieg zniknie, a na planecie nie było do robienia nic prócz odśnieżania. Baranek ,który spał w pudełeczku,również nie potrzebował teraz tak wiele uwagi.

    Książę, patrząc na niego mimowolnie, zaczął przypominać sobie czas spędzony z Pilotem na Ziemi, bo to właśnie on dał mu baranka.No właśnie! Ziemia! Tam powinien się udać!

    W oczach chłopca pojawiły się rozbłyski, tak jakby ktoś zapalił w nich płomyk. Teraz to zrozumiał. Przecież zarówno podczas podróży, jak i na Ziemi spotkał wiele osób! Na pewno teraz też się uda!Jak postanowił,tak i zrobił.

    Podekscytowany wcześniejszą myślą niemal natychmiast ruszył po kolejną przygodę. Ku jego zdziwieniu, nie spotkał tak wielu osób jak się spodziewał. Czyżby kierował się złą drogą? Nie. Czuł w sercu ,że to dobry kierunek.

    Gdy po raz kolejny się zatrzymał był pewny ,że jest na Ziemi. Teren ,na którym się znajdował był duży, wręcz ogromny, nie malutki jak wszystkie planety ,które kiedykolwiek mijał.

    Gdy zaczął stawiać pierwsze kroki, śnieg chrupał pod jego butami. Mimo wszechobecnego wiatru temperatura była znośna. Przez słońce ,które zdążyło pojawić się na niebie podczas jego wędrówki ,było wręcz nawet ciepło. Mały Książę rozglądał się wszędzie, gdzie mógł. Nie potrafił powstrzymać zachwytu oraz zaskoczenia na widok wielu przepięknych świątecznych ozdób. Gdzie nie spojrzał były palące się lampki, ustrojone choinki, przed jednym z domów stał nawet ulepiony ze śniegu bałwan.

    Obserwowałby wszystko wokoło niego dalej, jednakże w pewnym momencie uwagę chłopca przykuło coś innego. Na murze ,do którego się zbliżał, siedziało trzech młodych mężczyzn.

-Dzień dobry- powiedział Książę, podchodząc bliżej.

Cała trójka zdawała się być bardzo zaskoczona i zdezorientowana faktem ,że ktoś do nich mówi. Gdy zwrócili się w stronę ich rozmówcy, ten mógł przyjrzeć się im bardziej.Dwójka z nich miała blond włosy i błękitne oczy. Trzeci, siedzący najdalej od Małego Księcia, wyróżniał się najbardziej. Jako jedyny z czwórki rozmawiających nie był blondynem. Jego włosy były rude, a twarz piegowata. W przeciwieństwie do swych towarzyszy, nie był również zbyt dobrze zbudowany.

-Dzień dobry. Nazywam się Tadeusz Zawadzki- przedstawił się jeden z mężczyzn. Nim zdążył spytać chłopca o jego imię, ten mu przerwał.

-Czy jesteście przyjaciółmi?- zapytał, mając w głowie wspomnienia z dni, gdy lis uczył go o przyjaźni. Cała trójka uśmiechnęła się pociesznie.

-Owszem, jesteśmy-odezwał się rudy chłopak z uśmiechem na ustach.

-Czy przyjaciele spędzają wigilię razem?-dopytywał chłopczyk.

    Na pytaniu i słuchaniu odpowiedzi Mały Książę spędził dobrych kilka godzin. W międzyczasie dowiedział się ,że jego rozmówcy nazywali się Rudy, Zośka i Alek. Trochę zdezorientował go fakt ,że na mężczyznę ,który przedstawił się jako Tadeusz nagle mówiono ,,Zośka” ,tym bardziej ,że Zosia to przecież damskie imię. Dziwne...

    Prócz tego dowiedział się też ,że wigilia wypadała tego samego dnia, którego dotarł na Ziemię. Cóż, chyba będzie musiał wziąć na swoją planetę kalendarz.

    Uwagę Zośki zwrócił brak jakiegokolwiek zaangażowania się Rudego w rozmowę.Ten z zamyśleniem wpatrywał się w zachodzące słońce.

-Wszystko w porządku?- na te słowa zamyślony chłopak wystraszył się lekko. Był zbyt pogrążony w myślach, by spodziewać się jakichkolwiek słów skierowanych w jego stronę.

-Umm, cóż , wszystko w porządku...Dziękuję ,że pytasz...-Zaciął się na chwilę.

-Po prostu...Pierwszy raz od wielu lat znów czuję się normalnie, nie jak zjawa.

Gdy znów otworzył usta by coś powiedzieć Alek mu szybko przerwał.

-Skoro o tym mowa, jak to możliwe ,że nas widzisz?- zapytał zaciekawiony spoglądając na Księcia. Ten zdawał się nie rozumieć pytania.

-Jesteśmy duchami, nikt nie powinien nas widzieć- uzupełnił swoje pytanie Alek.

Dopiero wtedy chłopiec zauważył ,że trójka mężczyzn nie była ,,w pełni widoczna”. Ich sylwetki były lekko przeźroczyste. Im bardziej się ściemniało ,tym gorzej byli widoczni, dlatego chłopczyk musiał przetrzeć swoje oczy, by upewnić się ,że to nie przywidzenie. Niestety, oni naprawdę zdawali się znikać.

    Nastał wieczór. Jest on kojarzony z ciemnością, jednak tym razem Książę zobaczył ,że nawet o takiej porze może być jasno. Ozdoby świąteczne ,które tak wcześniej wychwalał, teraz prezentowały swój majestat w pełnej okazałości. Wyglądały zjawiskowo w otoczeniu mroku. Świeciły i migały, darząc wszystko dookoła żywymi kolorami.

    Cała czwórka osób przy murku obserwowała to wszystko w milczeniu. Alek, Rudy i Zośka po raz pierwszy od wielu lat znów poczuli magię świąt.Wcześniej błąkali się bez celu po świecie w postaciach niematerialnych istot. Nikt nie mógł ich dostrzec, powiedzieć coś do nich. Te święta były wyjątkiem. Mały Książę był dla nich jak prezent. Prezent , który pozwolił im poczuć się normalnie.

Jakby znów byli ludźmi. To była naprawdę udana wigilia.




Autor: Kornelia Marika Pyszna

piątek, 1 stycznia 2021

"O lisie, który nie miał przyjaciół"

 


Lusia wstała dziś bardzo wcześnie rano. Obudziły ją promienie słońca, które wpadały przez okno i ogrzewały jej buzię. Postanowiła poprosić rodziców, żeby po śniadaniu wybrali się na spacer.

- To doskonały pomysł! Może poszukamy pierwszych oznak wiosny?- zapytała mama.

- Jakich oznak?- zainteresowała się Lusia. Pierwszy raz słyszała to dziwne słowo. Nie rozumiała jego znaczenia.

- Oznaka to inaczej zapowiedź czegoś, na co czekamy. Zwiastunem nadchodzącej wiosny są kwitnące kwiaty, pąki na drzewach, rozśpiewane ptaki i latające motyle. Wiesz, gdzie to wszystko znajdziemy? W lesie!

Słowa te brzmiały wprost magicznie. Zima, którą Lusia także lubiła, powoli zaczynała ją nudzić. Postanowiła  dobrze się przygotować  na spotkanie z wiosną. Do plecaka zapakowała termos z herbatą, pyszne ciasteczka i ulubioną zabawkę- Jeżyka, z którym nigdy się nie rozstawała. Chciała pokazać mu piękno budzącej się ze snu przyrody. W plecaku zostało jeszcze sporo miejsca, w sam raz na skarby z lasu!

Czas ruszać w drogę. Rodzice postanowili, że odwiedzą miejsce niedaleko ich domu. Maszerowali raźnym krokiem, aż w końcu krajobraz zaczął się zmieniać. Zrobiło się ciszej, spokojniej. Nie widać już było domów, lecz drzewa, które rosły jedno obok drugiego. Szum aut zastąpił śpiew ptaków.

- Tato, czy to właśnie tutaj znajdziemy wiosnę?- spytała.

- Ja już ją widzę. Przyjrzyj się dokładnie, może ty też ją odnajdziesz.

Lusia, za namową taty, rozejrzała się dookoła. Jej uwagę przykuł malutki, żółty motyl. Leniwie przelatywał nad ścieżką, którą szli. W oddali dostrzegła żółte kropki, które okazały się być wiosennymi kwiatami. Tak, jak zapowiadała mama, na drzewach widać już było zielone listki.

- Tato, tato! Ja też ją widzę! Wiosna przyszła do lasu!- krzyczała radośnie.

Postanowiła, że zbierze kilka kamieni i patyków, które w domu poukłada na półce w swoim pokoju. To będzie pamiątka z pierwszego spotkania z nową porą roku. Jeden kamyczek spodobał jej się szczególnie… Był cały biały, w kształcie serca. Nigdy dotąd takiego nie widziała. Aby go nie zgubić, schowała znalezisko do kieszeni.

 Lusia przyniosła z lasu wiele skarbów. Do domu wróciła zmęczona, ale szczęśliwa. Po kilku godzinach przypomniała sobie, że w jej kieszeni nadal tkwi wyjątkowy kamień. Zupełnie o nim zapomniała! Na szczęście, nie zgubiła go. Wzięła niezwykły przedmiot w dłonie i poczuła coś dziwnego. Kamień był ciepły, bardzo ciepły. Nie mogła uwierzyć w to, co czuje. Nagle, na jej oczach, zaczął zmieniać kolor. Czystą biel zastąpił wzór przypominający tęczę. Lusia zaczęła obracać kamień w rękach, żeby lepiej mu się przyjrzeć. W tym momencie pokój zaczął wirować.

„Co się dzieje? Dlaczego wszystko się kręci? Skąd ten wiatr?”- zastanawiała się dziewczynka. Zaczynała się bać, ponieważ rozmowy rodziców cichły, a ona czuła, że unosi się w powietrzu. To mało powiedziane, ona leci! Szybko, jak samolot odrzutowiec albo samochód rajdowy….

Nagle świat przestał wirować, dziwne uczucie w jej brzuchu zniknęło, lecz…. Bach! Co to było za lądowanie! Zupełnie się tego nie spodziewała. Ostrożnie rozejrzała się dookoła.

-Jak to, znowu las? Przecież już wróciliśmy ze spaceru.

Bez rodziców wcale nie czuła się bezpiecznie. Martwiła się o to, jak wróci do domu. Nieoczekiwanie usłyszała jakiś hałas. „Co to takiego? Trochę jak szczekanie psa, trochę jak popiskiwanie myszki…”. Tego dźwięku nigdy nie słyszała. Postanowiła sprawdzić jego źródło.

Po niedługim czasie oczom jej ukazał się niezwykły widok. Na wielkim kamieniu siedział lis, który płakał.

- Ciekawe, dlaczego jest taki smutny?- zastanawiała się głośno.

- Jest mi przykro, ponieważ nie mam przyjaciół- odpowiedział.

Znowu wydarzyło się coś niezwykłego! Lusia rozumiała mowę zwierząt.

„To wszystko sprawka tego kamienia. On chyba jest magiczny. Teraz wszystko rozumiem. Dzięki niemu przeniosłam się tutaj i znalazłam to biedne zwierzę. A na dodatek mogę z nim porozmawiać! W takim razie postaram się mu pomóc”- zadecydowała odważnie.

- Lisie, dlaczego nie masz przyjaciół?

- Wszyscy się mnie boją. Nazywają chytrusem, uciekają przede mną, zamykają się w swoich domach. A ja przecież nigdy nie zrobiłem nikomu nic złego!- odparł płaczliwie.

- Kto tak twierdzi?

- Ci, którzy mieszkają w gospodarstwie, niedaleko stąd. Czasem przychodziłem tam, żeby z kimś porozmawiać. Niestety, zawsze mnie przeganiali… Mówili, że psu jedzenie zjadłem, kurom jajka zabrałem. A to nieprawda! Ja chciałem tylko się pobawić.

- Och, jakie to smutne! Zrobię wszystko, żeby Ci pomóc. Musimy razem wybrać się do tego domostwa. Skoro umiem rozmawiać i ze zwierzętami, i z ludźmi, wytłumaczę wszystkim, jaka jest prawda.

Nie czekając długo, ruszyli w drogę. Nie uszli jednak zbyt daleko, ponieważ uwagę Lusi ponownie przykuł jakiś hałas. Tym razem był to odgłos szarpania, łamania gałęzi.

- Szybko, ktoś chyba wpadł w pułapkę!- wykrzyknęła dziewczynka.

Miała rację. Po krótkiej chwili zobaczyli kurę, która zaplątała się pnącza leśnych roślin i nie mogła wydostać się z krzaków.

- Lisie, Ty masz ostre zęby, więc przegryź bluszcz, ja zajmę się gałęziami!

Szybko udało im się uwolnić kurę. Była bardzo wystraszona. Gdy zobaczyła, komu zawdzięcza wolność, zdumiała się.

- Lisie, uratowałeś mnie! Bez Twojej pomocy spędziłabym całą noc w ciemnym lesie. Dziękuję! Jak mogę Ci się odwdzięczyć? – zapytała wzruszona.

- Pozwól mi się lepiej poznać. Przekaż wszystkim w gospodarstwie, że nie jestem groźny, chcę tylko zdobyć przyjaciół. Niech nie uciekają na mój widok, nie wyganiają mnie. Smutno mi, gdy jestem tu sam- odparł skromnie.

- Mam pomysł! Wróć razem ze mną do mojego domu. Opowiem moim przyjaciołom, jak mnie uratowałeś, przedstawię Cię innym zwierzętom. Kto wie, może pies Burek pozwoli Ci spać w swojej budzie?

Lusia uśmiechnęła się zadowolona. Jej misja dobiegła końca. Lis zdobył przyjaciółkę, mogła więc wracać do domu. Tylko jak? Ostrożnie wyjęła magiczny kamień z kieszeni. Poczuła, że znowu robi się gorący. Tak jak poprzednio, obróciła go trzy razy i cały las zaczął wirować. Za chwilę znowu będzie w domu.

Gdy zasypiała, rozmyślała o tym dziwnym spotkaniu. Zrozumiała, że nie można tak łatwo oceniać innych. Czasem to, co słyszymy o kimś, może okazać się nieprawdą. Każdy z nas zasługuje na przyjaźń.

 

 

"Dyktator"

  Chciałeś poczuć się jak Bóg, by ludzie klękali u twych nóg. Dziś podeszwy twoich butów czerwienią dusz niewinnych są splamione, wciąż zak...